czwartek, 13 marca 2014

Te dni


Na hasło "te dni" mężczyźni spuszczając wzrok, potakują porozumiewawczo głowami i wszystko jasne. Nie podchodzić, nie dotykać a już broń boże odzywać się ;)

Od kiedy Teo jest na świecie "te dni" jest mi o wiele ciężej przeżyć.
Pytacie dlaczego? Spieszę wyjasnić.

Powód pierwszy:
Podczas karmienia piersią istnieje opcja, że miesiączka ( tak, nie boję się użyć tego słowa) nie pojawi się. Ponieważ ja zamierzam karmić przez rok, wizja ta skradła moje serce. Nie chciałybyście usłyszeć epitetów jakie dobiegały z łazienki 3 miesiące po narodzinach Teusza, gdy okazało się, że "odwiedziła mnie ciocia w czerwonym mercedesie". Świadomość, że mogłoby jej nie być, każdego miesiąca dobija mnie ogromnie.

Powód drugi:
Syn mój jak na 9-miesięczne dziecko jest bardzo rezolutny. Nie jednak na tyle, by pojąć to, czego jego tata nauczył się w pierwszych miesiącach naszego związku- aby zminimalizować straty i ujść z życiem- należy jak ognia unikać wszystkiego, co mogłoby mnie zdenerwować. Teo jednak nie widzi nic złego ( i trudno mu się dziwić) w wysmarowaniu dywanu kremem ( mamo! mamo! umiem już odkręcić opakowanie!), wyciągnięciu wszystkich chusteczek nawilżanych z opakowania czy też wcieraniu chrupka w ścianę. Normalnie pewnie pierwszym moim odruchem byłby uśmiech ( ach jaki to mały cwaniaczek) ale w "te dni" jest to uśmiech przez łzy ( no witki mi opadają). A stłumienie emocji, które te cholerne hormony rozbudzają, nie należy do najłatwiejszych zadań. Najgorszy w tym wszystkim jest brak cierpliwości. Mojej wobec Teusza. Potem wyrzuty sumienia nie dają mi spokoju.

Powód trzeci:
Gdybym nie miała Teusza, dziś nie wychodziłaym z łóżka. No chyba, że do szafki po kolejną czekoladę. Cały dzień przeleżałabym pod kołdrą z dobrą książką, na obiad zamówiłabym pizzę i z łatwością przekonała T., że do przeżycia niezbędne jest mi opakowanie litrowych lodów czekoladowych Grycan. To byłby piękny dzień.
Jednak jestem matką. I nie ma to tamto. Trzeba wstać, zrobić dziecku śniadanie, ubrać je, zmienić kilkakrotnie pieluchę ( w tym dwa razy z asortymentem cięższego kalibru), wymyślać co raz to nowe zabawy, ugotować obiad itd., itd.
Nie ma leniuchowania. Nie ma opitalania. Nie ma! Trzeba spiąć poślady i jazda!

Na szczęście nic nie trwa wiecznie, więc i "te dni" zmierzają ku końcowi.
Mój wspaniały mąż wrócił dziś do domu z czekoladą, także do jutra jakoś przetrwam;)

1 komentarz:

  1. Och jakie to prawdziwe... :) ale uśmiech dziecka i czekolada potrafią wynagrodzić nawet te "trudne dni" :) Krem w dywanie... no cóż dzieci nam dorastają :D
    Przesyłam dużo uścisków!

    OdpowiedzUsuń